W kontekście ochrony danych osobowych i naszego prawa do prywatności warto wiedzieć, że według raportu Global Digital, pod koniec 2020 roku liczba użytkowników Internetu na świecie wynosiła prawie 4,7 mld, zaś mediów społecznościowych – 4,1 mld. Mamy zatem do czynienia ze zjawiskiem o światowym zasięgu, które wcale nie jest skore do poddawana się regulacjom.
Internet i media społecznościowe zawładnęły naszym czasem i wyobraźnią, stało się tak w dużej mierze dzięki temu, że za naszą zgodą analizują ogromną ilość informacji o nas samych. Poza rozlicznymi korzyściami (dla nas) mają też swoje ciemne strony, przed którymi ostrzegają nawet osoby, które same je współtworzyły, jak w głośnym filmie Jeffa Orlowskiego pt. „Dylemat społeczny”.
Nie tylko oni przestrzegają nas przed groźnymi i nieoczekiwanymi skutkami rozwoju nowych technologii w sieciach społecznościowych.
Media społecznościowe jako proces biznesowy
Fenomen mediów społecznościowych polega na tym, że powstały one jako atrakcyjne platformy utrzymywania i nawiązywania kontaktów oraz wymiany poglądów, jednocześnie stając się nadspodziewanie hiperwydajnymi maszynkami do zarabiania olbrzymich pieniędzy. Korzystając z użytecznych narzędzi, sami dostarczamy mnóstwa informacji o sobie oraz tworzymy sieci kontaktów, a tym samym grupy potencjalnych konsumentów treści marketingowych, a w konsekwencji potencjalnych nabywców realnych usług i produktów, a już w niedalekiej przyszłości (jak wieszczą wiarygodni eksperci), stworzymy rzesze wyznawców…
Niewątpliwie media społecznościowe są nośnikiem wielu pozytywnych treści i katalizują mnóstwo wartych pochwały akcji i wydarzeń. Nie należy jednak zapominać, że w pierwszej kolejności – co skądinąd jest naturalne w projektach biznesowych – mają one przynosić dochód. Przystępując do danej platformy internetowej zgadzamy się więc na uczestniczenie w procesie biznesowym, w którym jesteśmy jednocześnie konsumentami i… konsumowani (konkretniej nasza prywatność) przez operatora platformy. Rozwijając własną sieć kontaktów, przy okazji zostawiając tysiące śladów dotyczących naszej osobowości, poglądów i najskrytszych pragnień, stajemy się (nieświadomie) akwizytorami marketingowymi operatora platformy. Gdyby spojrzeć z zewnątrz – musi to zaskakiwać – tę dochodową pracę, angażując swój czas i kompetencje, wykonujemy całkowicie za darmo...
Nowa forma uzależnienia
Nie ma wątpliwości, że uzależnienie od Internetu i mediów społecznościowych to już zdiagnozowana choroba, rodzaj nałogu, który może mieć równie opłakane skutki dla organizmu, jak notoryczna gra w kasynie lub na komputerze. Tzw. scrollowanie feedu na telefonie porównuje się do gry w „jednorękiego bandytę”.
W zamierzeniu twórcy przycisku „Lubię to” chodziło o szerzenie pozytywnej energii. Uzależnienie od lajków na Facebooku wydaje się błahostką, lecz może prowadzić do zaskakujących skutków. FOMO (ang. fear of missing out) to strach przed przeoczeniem czegoś… potrzeba stałego dostępu do informacji i kontaktu, ciągła chęć uczestniczenia w czymś, co robią inni. To brzmi niewinnie, ale coraz częściej przeradza się w rodzaj chorobliwej obsesji. O tym, że jest to już szersze zjawisko społeczne może świadczyć fakt, że przed przejściami dla pieszych pojawiają się napisy ostrzegające: „Odłóż smartfon i żyj!”. Ten problem nie dotyczy tylko dzieci i młodzieży, dorośli wydają się na ten rodzaj uzależnienia równie mało odporni.
Wyrafinowane algorytmy podrzucają nam treści
To ważne ostrzeżenie dla przeciętnego użytkownika Internetu, który codziennie karmiony jest wciąż nowymi, interesującymi go treściami, często nie zdając sobie sprawy, że ich dobór i selekcja to efekt działania wyrafinowanych algorytmów, które mają za zadanie skupić naszą uwagę na ”konsumowaniu treści” na tej konkretnej platformie… jak najdłużej!!!
Obserwując aktywność użytkownika, algorytmy są w stanie przewidzieć jego przyszłe zachowania, a czasem nawet wiedzą o nas więcej, niż my sami. Oczywiście, mimo że prawdopodobnie nie było to celem, to teraz stoi za tym (bo musi – taki jest biznes…) motywacja finansowa, przecież otrzymujemy nie tylko interesujące nas treści, ale również niezliczone reklamy, które im towarzyszą. To wiemy już od kilku lat, ale… czy zdajemy sobie sprawę, że karmimy potwora? Potwora który żywi się danymi osobowymi, skoro je dajemy to naszymi… Co rzeczony twór z nimi zrobi w przyszłości, czy użyje całej dostępnej wiedzy, aby na nich zarobić? Na dziś to nieuniknione, tak musi być, tak wygląda świat biznesu.
Bo przecież, godzimy się na to, traktujemy reklamy jako nieunikniony efekt uboczny, a problem jest znacznie głębszy: mamy do czynienia z sytuacją, w której ostatecznie to analizujące naszą aktywność w świecie cyfrowym algorytmy, a nie ludzie sterują nami i wręcz kreują naszą rzeczywistość, nieustannie podrzucając nam preferowane przez nas treści, dostarczając trafnych porad i ulubionej rozrywki. Ceną jest nie tylko poświęcony przez nas czas, ale też utrata prywatności, a w końcowym efekcie – również co może być zaskakujące naszej wolności. Dziś widzimy reklamy i przygotowane dla nas miłe nam treści, „dzięki nim” zamykamy się w swoich „bańkach informacyjnych” a jutro? Zapytamy Wielkiego Brata, jaki konkretnie samochód jest dla idealny dla nas, jaki wybrać zawód, a nawet z kim wziąć ślub? Bardzo przekonująco kreśli taką przyszłość Yuval Noah Harari w swym bestselerze „21 lekcji na XXI wiek”.
Ryzyko znalezienia się w bańce informacyjnej
Szukamy informacji, czy raczej potrzebujemy nieustannego dopływu informacji? Świetnie można to zilustrować mechanizmem powstawania tzw. bańki informacyjnej lub jak częściej mówią osoby zaangażowane politycznie kabiny pogłosowej (ang. echo chamber). Wybierając w sieci określone treści demonstrujemy nasze zainteresowania, potrzeby, upodobania, gusta, poglądy, preferencje, ale również emocje: sympatie i antypatie. Są one przedmiotem algorytmicznej analizy, w efekcie której otrzymujemy (oczywiście od ręki – w czasie rzeczywistym) treści najlepiej odpowiadające naszym osobistym potrzebom i pragnieniom. W ten sposób zamykamy się w świecie naszych przekonań, komunikujemy się tylko z osobami do nas podobnymi, które podzielają nasze poglądy, mają podobne potrzeby, uprzedzenia i obawy. Poddawani takiemu nieustannemu „nasycaniu informacjami”, któremu blisko do manipulacji, najpierw uważamy inne poglądy za nieakceptowalne, a z czasem nawet za wrogie. Media społecznościowe są pełne nie tylko grup sympatyków jakiejkolwiek opcji, ale również wrogich, nienawidzących siebie obozów. Widzimy to na polskiej scenie politycznej, w wciąż zjednoczonej Europie, USA i chyba na tym nie koniec. Nacjonalizmy, populizm, ruchy izolacyjne przeżywają renesans, to bardzo niepokojące…
Czy potrafimy odróżnić fake newsy od prawdy?
W warunkach takiej polaryzacji stanowisk powstaje żyzna gleba do powstawania fake newsów. Czy potrafimy je odróżnić od prawdy? Zgodnie z algorytmiczną regułą, nawet niesprawdzone, czy wręcz fałszywe informacje, ale zgodne z naszymi upodobaniami czy podświadomymi obawami, będą wzmacniane i podsycane, prowadząc niekiedy do dramatycznych sytuacji. Znane są przypadki samookaleczeń, samobójstw czy nawet linczów pod wpływem określonych grup działających w mediach społecznościowych. W sferze polityki już od kilku lat dochodzi do skutecznych prób ingerencji w procesy wyborcze.
Projektanci algorytmów zapewne nie mieli tego na celu. Chodziło im przede wszystkim o podsuwanie treści, które są zgodne z naszymi upodobaniami, ale to jednak dzięki temu algorytmy po prostu mogą a raczej muszą zmaksymalizować sprzedaż, zapewnić tzw. monetyzację platformy internetowej za którą najczęściej stoi wielka globalna firma. Ta rozbieżność celu i efektu jest koronnym argumentem orędowników prawnej regulacji mediów społecznościowych, którzy postulują o wprowadzenie szybkich i skutecznych rozwiązań. Ich oponenci wskazują jednak, że media społecznościowe są tylko narzędziem komunikacji, zaś treści tworzą sami użytkownicy, korzystając z wolności słowa w Internecie.
Pokusa wykorzystania liczącej ponad 4 miliardy społeczności jest wielka, stąd liczne próby wykorzystania „sieci” do realizacji własnych celów, w tym siania dezinformacji lub osiągnięcia określonych celów politycznych. Kiedy zaś „wielcy operatorzy” próbują regulować te kwestie, głównie w przypadku pojawienia się bulwersujących treści lub wręcz zorganizowanych akcji, promujących ewidentne kłamstwa lub nienawiść, natychmiast pojawiają się oskarżenia o stosowanie cenzury i tym samym ograniczanie wolności wypowiedzi w sieci, tak… koło się zamyka.
Jak pogodzić wolność wypowiedzi z kontrolą treści?
Diagnoza zgodności RODO.
Zrób to sam
Nie jest łatwo w tym globalnym zwarciu nowych i przeciwstawnych racji wytyczyć prostą drogę, dlatego konkretnych rozwiązań wciąż brak. Jednak pierwsze próby właśnie się pojawiają, chociaż w pierwszej kolejności – jak zwykle – chodzi o kwestie finansowe. Niedawno australijskie władze ogłosiły, że wprowadzą przepisy, na mocy których koncerny internetowe będą musiały płacić wydawcom za treści informacyjne publikowane na swoich platformach. W odpowiedzi Facebook zablokował użytkownikom w Australii możliwość wyświetlania treści informacyjnych od zewnętrznych wydawców. W konsekwencji, również internauci z całego świata nie mogą też zamieszczać linków do australijskich serwisów.
Potrzebne regulacje prawne na poziomie międzynarodowym
Niewątpliwie takie rozwiązania należy jednak znaleźć, i to na poziomie ogólnoświatowym, bowiem – jak widać na powyższym przykładzie – uregulowanie tej kwestii na poziomie jednego państwa okazuje się bardzo trudne, w konsekwencji mało skuteczne. Jednak coraz więcej krajów, instytucji a nawet firm (niedawne zmiany w politykach prywatności na urządzeniach Apple) dostrzega problem w funkcjonowaniu mediów społecznościowych, szukając odpowiednich rozwiązań prawnych. Bardzo zdeterminowane wydają się również pod tym względem Komisja Europejska oraz amerykańska Federalna Komisja Handlu.